Kiedyś,
gdy byłem dziennikarzem Tygodnika Regionalnego ECHO GMIN, zorganizowano
zamknięte spotkanie towarzyskie pracowników oraz przyjaciół tego
(nieistniejącego już niestety) tygodnika. Spotkanie zorganizowane było z
wielkim rozmachem w jakiejś leśniczówce koło Starej Kuźni, a ku mojemu
zaskoczeniu, na spotkaniu było bardzo wiele osób. Usadzono nas z żoną przy
stole pośród towarzystwa kompletnie nieznanych nam osób, ale bardzo szybko
przełamaliśmy wszelkie lody, co jest raczej dosyć powszechnym zwyczajem na tego
typu spotkaniach towarzyskich. Oczywiście byliśmy sobie wzajemnie
przedstawieni, jednak pan siedzący obok nas bardzo się zainteresował słysząc
moje nazwisko.
- Fuławka, Fuławka – mówi ten pan – tu w Kędzierzynie –Koźlu jest sporo osób o
tym nazwisku.
- A to ciekawe – mówię - gdyż nie znam tu nikogo innego o takim
nazwisku, poza moją rodziną.
- Jak to? – mówi ten sąsiad od stołu – Jest
tu jakiś polityk, jest artysta plastyk, no i jest dziennikarz. A o nich wszystkich bardzo często jest dosyć
głośno.– skonstatował.
Tutaj
roześmialiśmy się z żoną i wytłumaczyliśmy naszemu zdumionemu sąsiadowi, że tych
wiele znanych Fuławków - to jest jedna i ta a sama osoba , gdyż zajmuję się
wieloma różnymi zawodami i odmiennymi sprawami, co jest bardzo często zauważane,
a bywa że publicznie jest omawiane i
komentowane (o mej działalności
politycznej wspominam na końcu posta w PS.).
Pan
zdumiał się jeszcze bardziej, gdy wytłumaczyliśmy mu, dalsze moje umiejętności ,
typowo techniczno-inżynierskie, są kompletnie nie związane z pracami
humanistyczno-artystycznymi - co kilka
lat później wyszczególniono w publikacji „Who is Who w Polsce”.
Wszyscy
śmialiśmy się z tej wielości Fuławków w Kędzierzynie-Koźlu, ale to tylko
poprawiło dalszy nastrój biesiadników.
Dawno temu
w Radiu Maryja usłyszałem zdanie, które podobno było mottem życiowym Winstona
Churchill’a , a które składa się z sześciu słów i brzmi następująco: „Nigdy,
nigdy, nigdy się nie poddać”. Owo
motto bardzo przypadło mi do gustu, ale zdałem sobie wówczas sprawę, że dosyć
często i niemal od zawsze kieruję się nim we własnym życiu.
Z
początkiem 2014 roku, pan redaktor Piotr
Moc z Radia Opole zaproponował mi zrobienie reportażu na mój temat, w
którym chciałby przedstawić moje dotychczasowe prace, nie tylko w dziedzinie
malarstwa. Pan redaktor przez kilka godzin nagrywał moje różne wypowiedzi i zrobił
z tego materiału ponad dwudziestominutowy reportaż. Ten reportaż pod tytułem: „Jestem
samoukiem” –można znaleźć (do odsłuchania) w witrynie Radia Opole pod adresem http://radio.opole.pl/123,238,jestem-samoukiem
Na w/w witrynie zamieszczone jest też zdjęcie mojego obrazu pt. „W
matni”, który dawno temu chyba stał się powodem wielu moich problemów i
wręcz otwartej wojny, głównie z dawnym Ministerstwem Kultury i Sztuki, którą to
wojnę w rezultacie wygrałem.
Obraz był też włączony do pracy dyplomowej pewnej
studentki (za moją wiedzą i zgodą), o czym wspominam na stronie http://www.fulawka.pl/olejne50.html
Został
zakupiony przez jakiegoś konesera z Anglii, a później wykonałem na zamówienie
dwie repliki tego obrazu. Obraz „W matni” uważam za jeden z
najlepszych z serii moich surrealistycznych prac, co wielokrotnie podkreślono w
reportażu pana Piotra Moca.
Być może
kiedyś zdecyduję się opisać tę moją walkę z MKiS w stylu „Dawida z Goliatem” oraz moje
dosyć skomplikowane perypetie związane również z tym obrazem.
Natomiast nieco później pani redaktor Ewa
Bilicka z Nowej Trybuny Opolskiej również zrobiła reportaż na mój temat pt „Jestem
bojownikiem” , co zostało opublikowane w świątecznym wydaniu gazety w
dn. 14 kwietnia 2014 r. Ten reportaż można znaleźć w witrynie Nowej
Trybuny Opolskiej pod adresem : http://www.nto.pl/magazyn/reportaz/art/4611639,grzegorz-fulawka-jestem-bojownikiem,id,t.html
Szkoda że ten reportaż jedynie w części można odczytać na stronie NTO, ale być może gdzieś w Internecie można znaleźć go w całości - bez skrótów.
Szkoda że ten reportaż jedynie w części można odczytać na stronie NTO, ale być może gdzieś w Internecie można znaleźć go w całości - bez skrótów.
Znacznie
wcześniej bo w grudniu 2006r w Nowej
Gazecie Lokalnej (także w świątecznym wydaniu NGL) ukazał się pierwszy bardzo
obszerny reportaż na mój temat pt. „Łebski facet spod Kobylic” –
autorstwa pana redaktora Andrzeja Kopackiego. Niestety
nie można tej publikacji odnaleźć w Internecie, dlatego tylko zacytuję krótki
jej fragment.
„(-)Miał wiele sukcesów jako racjonalizator także w branży rolniczej. Wymyślił np. całkiem prostą metodę produkcji dmuchaw do siana.
„(-)Miał wiele sukcesów jako racjonalizator także w branży rolniczej. Wymyślił np. całkiem prostą metodę produkcji dmuchaw do siana.
- Wraz z kolegą opracowaliśmy prototyp, dokumentację i
cały proces technologiczny. Cała Opolszczyzna „trzaskała” wówczas te dmuchawy –
wspomina Grzegorz Fuławka. - Szły
za tym duże pieniądze. Nie zgodziłem się jednak, aby do tego wniosku
racjonalizatorskiego, a zatem i do gratyfikacji dopisywać różnych działaczy
partyjnych, sekretarzy i podobnych im pasożytów. No i tak skończyła się moja
kariera w tejże spółdzielni.
Po tym wszystkim wyprowadził się z Prudnika wraz z
żoną i ponownie przyjechał do szybko rozwijającego się wówczas Kędzierzyna.
Pech nie opuszczał go również w zakładzie Naukowo-Badawczym przy „Azotach”,
gdzie pracował jako konstruktor specjalista. W firmie tej przepracował w sumie
10 lat, ale odszedł z podobnych względów, co w Prudniku. (-) Był to czas, kiedy
pan Grzegorz stawiał pierwsze kroki jako plastyk, w zasadzie za namową teścia
Zenona Pawlaszczyka ze Starej Kuźni, który też pięknie malował. (-) Po odejściu z „Azotów” Grzegorz Fuławka
otworzył pracownię plastyczną tuż przy kozielskim areszcie (-)”.
Wszystkie
tytuły w/w reportaży oraz ich treść mają wspólny mianownik, wywodzący się ze
wspomnianego motta tz. „Nigdy, nigdy, nigdy się nie poddać”
– co (odkąd sięgam pamięcią) zawsze było
moją dewizą. Choć jest ta determinacja dosyć trudna, ale jednocześnie daje
wielką satysfakcję i często przynosi mniejsze lub większe sukcesy. Jednocześnie
muszę wyjaśnić, że nie jestem uparty dla samej zasady, gdyż często daję się
przekonać i gdy ktoś mnie przekona, to zmieniam zdanie, jako że nie ma ludzi
nieomylnych. Od zawsze też wyznaję zasadę, że nie liczy się argument siły,
ale siła argumentów.
foto. Ewa Bilicka (NTO-"Jestem bojownikiem")
PS.
1.
Właściwie to
od dziecka interesowała mnie polityka. Pamiętam, że jako maluch bawiąc się pod
stołem u dziadków, słyszałem rozmowę mego dziadka (Maksymilian Czuryłowicz vel
Czuryło) z jego kolegą z pracy panem Janem, który był jednym z nielicznych osób
niemal cudem uratowanych z Katynia. Pan Jan był koniuszym wożącym zwłoki zamordowanych
polskich oficerów do dołów śmierci. Tylko dlatego, że kolega mego dziadka był nic
nie znaczącą osobą dla Sowietów, stąd tylko to uratowało go od podzielenia losów internowanych
i wymordowanych polskich oficerów .
Mimo, że
nie wiele rozumiałem wtedy z tamtych przypadkowo usłyszanych rozmów, to na
długo zapadły mi one w pamięci i dopiero wiele lat później dowiedziałem się i
zrozumiałem czym był Katyń.
2.
Z
początkiem 2000r rzuciłem się w wir
polityki, gdyż wiele spraw dziejących się w Polsce bardzo mi się nie podobało i
na pewien czas wraz żoną związaliśmy się z Ligą Polskich Rodzin, sądząc że może jakoś przyczynimy się do
poprawy bardzo niezdrowej wówczas sytuacji społeczno-politycznej w naszym kraju.
Szybko
znalazłem się w Zarządzie Regionu LPR Opolszczyzny, w którym pełniłem funkcję
rzecznika prasowego. Mieliśmy wtedy dosyć znaczne sukcesy, gdyż w notowaniach
organizacji politycznych na Opolszczyźnie byliśmy w ścisłej czołówce, a
zyskaliśmy bardzo wielkie poparcie społeczne, gdy medialnie bardzo nagłośniliśmy tzw. „Sprawę kamienicy w Głogówku”, która poprzez
różne kruczki prawne, miała być odebrana polskim właścicielom i przekazana na
rzecz obywateli (spadkobierców) z Niemiec. Po wielu procesach w Prudniku, tamte
roszczenia obywateli niemieckich w końcu zostały oddalone, co w odbiorze
społecznym traktowano jako bardzo wielki sukces również opolskiej LPR.
Moją
przygodę z polityką zakończyłem w 2006 r , a rok wcześniej (2005) wraz z żoną
napisaliśmy list otwarty do ówczesnego szefa LPR pana Romana Giertycha, bardzo
dosadnie wytykając mu kardynalne błędy w prowadzeniu tej organizacji. Tamten
nasz list otwarty zrobił dosyć wielkie poruszenie w Zarządzie Głównym LPR,
jednak nic to nie zmieniło w dalszej
działalności władz centralnych tej partii, która szybko stała się organizację
kadłubową, by w końcu całkowicie zniknąć z polskiej sceny politycznej. Mało
pocieszającym było to, że w naszym liście otwartym przewidzieliśmy i sygnalizowaliśmy takie
właśnie losy tej - wydawałoby się bardzo uczciwie zorganizowanej – organizacji
politycznej.
Komentarze
Prześlij komentarz