Jak to z flagami bywało.
W czasach komuny Święto Trzeciego Maja było w Polsce zakazane, a jakiekolwiek formy świętowania rocznicy Konstytucji 3 Maja były bezwzględnie tępione. Wtedy była taka praktyka, że po obchodach pierwszomajowych, na drugi dzień należało natychmiast zdejmować wszelkie widoczne elementy świętowania, tak aby 3 maja nie było żadnych flag widocznych na zewnątrz wszystkich budynków w całej Polsce. Za jakiekolwiek odstępstwa od takich komunistycznych reguł groziły bardzo poważne konsekwencje. Np. za wywieszenie polskiej flagi w dniu 3 maja można było znaleźć się w areszcie, a nawet w więzieniu, nie mówiąc o zwolnieniu z pracy, itd.
Pracując w Prudniku w latach siedemdziesiątych miałem niezwykłą przygodę ze świętem Trzeciego Maja (chyba w 1975 lub 76 roku), przygodę wprost nieprawdopodobną. Byłem wtedy kierownikiem Zakładu Mechaniczno-Usługowego tamtejszej Spółdzielni Wielobranżowej, a zakład którym kierowałem był usytuowany niemal w centrum miasta (na ul. Batorego, tuż przy moście i rzece “Prudnik”).
Szósty dzień pracy
Wtedy tydzień pracy trwał 6 dni, a tylko niekiedy sobota była dniem wolnym od pracy. Tak się złożyło, że wtedy 1 maja był w piątek, sobota była dniem wolnym od pracy, a w niedzielę było 3 maja. Korzystając z okazji, tuż po obowiązkowym pochodzie pierwszomajowym wraz z rodziną wyjechaliśmy do teściów w Starej Kuźni. Wcześniej uzgodniłem z jednym z pracowników, żeby 2 maja usunął wszelkie dekoracje świąteczne i polskie symbole - bardzo widoczne z dosyć ruchliwej ulicy.
Wracając w poniedziałek rano 4 maja do pracy, zdumiony już z daleka zobaczyłem, że cały zakład dalej jest pięknie udekorowany wieloma polskimi flagami - dokładnie jak na pierwszego maja. Natychmiast z pracownikami zdjęliśmy wszystkie dekoracje, ale już drugi dzień była afera na cały Prudnik, gdyż jeden zakład w centrum miasta złamał wszelkie nakazy i wbrew komunistycznej władzy był udekorowany 3 maja.
Na dywaniku u prezesa
Oczywiście telefon na moim biurku bezustannie dzwonił jak oszalały. Otrzymałem polecenie natychmiastowego stawienia się przed obliczem wściekłego prezesa. Idąc do biur zarządu spółdzielni oczami wyobraźni, już widziałem się co najmniej zwolniony z tzw. “wilczym biletem”, oskarżony o działalność antypaństwową, antysocjalistyczną, itd, itp. Gdy przyszedłem na miejsce, oczywiście wszyscy pracownicy w biurach rozprawiali o tym niebywałym skandalu i prześcigali się w przewidywaniach jak zostanę ukarany, gdyż cały zarząd spółdzielni już wcześniej został zrugany przez bonzów partyjnych, rządzących Prudnikiem. Przed wejściem do gabinetu prezesa, jeden z moich kolegów wziął mnie na bok na krótką rozmowę i podsunął mi genialny - jak się okazało - pomysł, podpowiadając, jak wybrnąć z tej opresji w jakiej mimo woli się znalazłem.
Słuchaj Grzesiek - mówił mój kolega, tłumacz się w ten sposób, że pierwszego maja tak gorliwie uczciłeś święto komunistów i tak potężnie popiłeś z tej okazji, że przez trzy dni byłeś nieprzytomny i nie wiedziałeś co się dzieje. Że przez takie świętowanie całkiem zapomniałeś sprawdzić, czy dekoracje pierwszomajowe zostały usunięte z zakładu.
Ten chwyt może się udać - ciągnął kolega - gdyż ci wszyscy sekretarze i bonzowie komunistyczni zawsze i wszędzie chleją bez umiaru, wiedzą co to jest kilkudniowe picie i wiedzą jakie mogą być następstwa takich imprez.
Tak się tłumacząc - mówił - może spojrzą na ciebie łaskawym okiem i być może w ten sposób jakoś uratujesz skórę. U komunistów tylko pijaństwo jest jedynym argumentem usprawiedliwiającym i jakimś sensownym wytłumaczeniem tego co się stało.
Ratunek w muzyce
I rzeczywiście, na rozmowie u prezesa zaprezentowałem taką wersję wydarzeń jaką doradził mi kolega. Prezes (gdy już się wykrzyczał) moje wyjaśnienia w pierwszym momencie przyjął z niedowierzaniem, ale później okazał pewne zrozumienie. Jednak to samo musiałem powtórzyć wobec jakiegoś ważnego komunistycznego sekretarza, gdyż “partia” na początek zwymyślała prezesa i to jemu też groziły jakieś konsekwencje, za to co się stało w podległej mu spółdzielni.
Pewną okolicznością zyskującą mi nieco przychylność u sekretarzy partyjnych, była moja wcześniejsza działalność w zespole muzyczno-wokalnym “Ostinato” w którym byłem wokalistą. Zespół działał przy Prudnickim Ośrodku Kultury, a z początkiem lat siedemdziesiątych odnosił spore sukcesy w skali województwa - rozsławiając przy okazji Prudnik, co oczywiście bardzo podobało się władzom partyjnym. Tym bardziej, że również w konkursach piosenki radzieckiej jako wokalista miałem pewne sukcesy.
W efekcie końcowym i na moje szczęście, cała ta afera jakoś “rozeszła się po kościach”. Tylko dzięki sprytowi i pomysłowości mojego kolegi uniknąłem bardzo bardzo poważnych konsekwencji, chociaż przez kilka dni cały Prudnik aż trząsł się o różnych plotek, domysłów i dywagacji.
Komentarze
Prześlij komentarz